Tytuł: ,,Z każdego dziecka wydobądź, co najpiękniejsze, aby rozkwitło jak piękny motyl”.
Ważne jest wydobyć z nich to, co najpiękniejsze jest w nich. Odkryć ich mocne strony i możliwości. Każde dziecko jest piękne same w sobie. Uczyliśmy je tego.
Z opiekunką zastępczą, która w swoim domu gościła i wychowywała w latach od 2009 r. do 2024 r. 30 dzieci, rozmawiała Krystyna Jaworowska.
(Przez wiele lat opiekowała się dziećmi wspólnie z mężem, a po jego śmierci kontynuowała ,,misję pomocy dzieciom” samodzielnie).
Krystyna Jaworowska: Bardzo dziękuję, że wyraziła Pani zgodę na nasze spotkanie. To jest bardzo ważna rozmowa w kontekście perspektywy czasu, wielu doświadczeń, które ma Pani za sobą. Pomyślałam sobie, żebyśmy zaczęły naszą rozmowę od dzisiejszego rytmu dnia, jak Pani zaczęła dzisiejszy dzień?
Opiekunka zastępcza: Dzisiaj, w tej chwili rytm mojego dnia jest taki, jak mój nastrój, mogę sobie na to pozwolić. Jak chcę, mogę sobie długo poleżeć i pospać. Jak chcę, mogę wstać rano. Czas teraz poświęcić tylko sobie i swoim przyjemnościom. Natomiast przez wiele, wiele lat wyglądało to inaczej.
KJ: No właśnie, jestem bardzo ciekawa, jak to wyglądało wcześniej?
OZ: Wcześniej wszystko musiało być w ogromnej dyscyplinie czasowej. Gdy jest się rodziną zastępczą, przede wszystkim trzeba mieć na uwadze dobro innych, nie swoje. Nie myśli się wtedy o sobie. To schodzi na daleki plan.
KJ: Tak, to ważne jest, ale też ważna jest równowaga.
OZ: Jest ważna, ale tak, jak powiedziałam, dobro dziecka dla nas w rodzinach zastępczych jest tak ważne, że przede wszystkim o tych dzieciach się myśli. Przede wszystkim, żeby to wszystko ogarnąć czasowo.
KJ: Proszę mi przypomnieć troszkę swojej historii. Skąd wziął się pomysł, żeby zostać rodziną zastępczą?
OZ: Tak się złożyło, że sąsiadka obok pracowała w PCPR i zawsze mówiła ,,jak Wy cudownie te swoje dzieci wychowujecie”. A z drugiej strony za ścianą sąsiad pracował w Domu dla Dzieci i sam adoptował z żoną chłopczyka. Każdy mówił, że jesteśmy takimi dobrymi rodzicami, że nasze dzieci po prostu są idealne. Naprawdę, my ze swoimi dziećmi nie mieliśmy najmniejszych problemów, zawsze była ogromna bliskość. To chyba było widać. Więc to po pierwsze. Po drugie na pewno też zaważyło to, że wybudowaliśmy duży dom i sąsiadka mówiła „co wy będziecie w tym domu robić?”. To mąż pierwszy wyszedł z taką inicjatywą. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę
i powiedział, że on jeszcze coś dobrego chce zrobić w życiu i że chciałby wziąć dzieci z domu dziecka. Skończyliśmy kurs na rodziny zastępcze w 2008 roku i wtedy byliśmy gotowi, w pełni potrzeby pomagania. Nie mogliśmy się wręcz doczekać, aby dzieci pojawiły się u nas. Ta chęć była ogromna. Jak dowiedzieliśmy się, że mamy pojechać i zapoznać się z dziećmi, nie mogliśmy się doczekać tego dnia. Pojechaliśmy i tak szczęśliwie się złożyło, że byli to bliźniacy (chłopcy) i od początku zrobili na nas bardzo dobre wrażenie.
KJ: W jakim byli wieku?
OZ: Chłopcy mieli około 10 lat. Cudowni chłopcy się nam trafili.
KJ: Nam? Czyli Pani i mężowi?
OZ: Tak. No wtedy był z nami jeszcze nasz syn, starszy od nich o 3 lata, córka w tym czasie studiowała za granicą. Więc my we trójkę oczekiwaliśmy tych dzieci. Chłopcy przyjeżdżali do nas na weekendy przez całe wakacje i tak trwało to wszystko aż do ferii zimowych, bo dopiero po nowym roku sąd przyznał nam opiekę nad dziećmi.
KJ: Długi okres takiego procesu zaprzyjaźnia.
OZ: Tak, to był taki długi okres zaprzyjaźniania, a w tym samym czasie zaprzyjaźnialiśmy się z dziewczynkami, siostrzyczkami tych chłopców i wszystkich razem urlopowaliśmy do siebie. To było takie ciężkie czasami do zorganizowania, ale ta ogromna chęć powodowała, że żadnych przeszkód nie było, dawaliśmy radę z tym wszystkim.
KJ: A jak się już wszyscy zjawili, to?
OZ: To było ogromne szczęście.
KJ: Jestem ciekawa tego, jak Pani dzieci zaakceptowały tę nową dla nich sytuację.
Czy nie było zazdrości?
OZ: Czy zazdrość była? Pewnie była, bo troszkę mniej czasu było już dla tych rodzonych dzieci. Ale córka była na takim etapie, że mieszkała już sama, a syn, dzięki temu, że byli chłopcy, nie był sam. Podsumowując, wszystkim się dobrze poukładało.
KJ: Czyli byli elastyczni oraz otwarci i gotowi na zmianę?
OZ: Tak, mój syn był bardzo zadowolony, że chłopcy są i sam też czuł się takim ich opiekunem. Chodził z nimi do jednej szkoły i zawsze dbał o to, aby na nich nikt krzywo nie patrzył, że są dziećmi z rodziny zastępczej. Córka, jak przyjeżdżała, też zawsze jakieś prezenty przywoziła wszystkim, kupione ze swojego skromnego stypendium i chętnie się z dziećmi bawiła.
KJ: A jak dalsza rodzina?
OZ: Dalsza rodzina nie bardzo to akceptowała. Moja mama i teściowie odsunęli się od nas. Teściowie, w ogóle tego nie akceptowali, nie chcieli nawet słyszeć, ponieważ moja teściowa zawsze źle mówiła o rodzinach, które mają dużo dzieci. Moja mama też uważała, że raczej ja powinnam pomagać jej, a nie obcym dzieciom, bo też zawsze na tę moją pomoc liczyła. Trochę mojej mamie świat się zmienił przy ostatnim moim dziecku w pieczy zastępczej, cudownej dziewczynce z niepełnosprawnością. Wtedy dopiero uznała, że trzeba pomagać i jakby przychylniej spojrzała na rolę rodziny zastępczej. Wracając do chłopców (bliźniaków), gdy u nas zamieszkali, stali się nam bardzo bliscy. To były dzieci, które jakby to powiedzieć…bardzo szybko odcięły się od swoich historii. Nie chciały rozmawiać o swoim domu rodzinnym tak, jak to jest u większości dzieci w rodzinach zastępczych.
KJ: Rolą rodziny zastępczej jest podtrzymywanie relacji z rodzicami, a oni nie chcieli.
Jak to rozwiązaliście?
OZ: Nie chcieli. Zresztą rodzice ich nie odwiedzali, ani nie dzwonili, nie dążyli do żadnego kontaktu. Natomiast, kto z rodziny chciał widzieć się z dziećmi, to nas odwiedzał (babcia, siostra starsza), a wyjeżdżając, zawsze mówili im, że macie tutaj tak dobrze, że cieszcie się i słuchajcie cioci i wujka. Taka była postawa rodziny, która odwiedzała ich systematycznie. A z ich siostrą cioteczną mam kontakt do dziś i mówimy sobie po imieniu.
KJ: A co z chłopcami?
OZ: A chłopcy zostali na zawsze. Wczoraj był u mnie jeden z nich z narzeczoną.
KJ: Czyli taka prawdziwa rodzina? Tak zbudowane więzi…
OZ: Tak, byłam mamą na ślubie jednego z nich. Ich starsza siostra na weselu dziękowała mi za to, że tak dobrze wychowałam jej braci. Jako pierwsza byłam powiadamiana o ważnych wydarzeniach rodzinnych np. o narodzinach dziecka. A gdy dzieciątko odbierano ze szpitala, to koniecznie musiałam być razem z nimi. Jestem więc babcią. Odwiedzamy się bardzo często, bo mieszkają niedaleko. Jestem dumna z tego, że w dorosłym już życiu chłopcy potrafią tak pięknie sobie teraz rodziny pozakładać. Dzięki temu, że cały czas jesteśmy blisko, to ja w każdej chwili mogę udać się do nich i tym ciepłem, tą miłością, jaką oni teraz mają w swoich rodzinach, ogrzać się.
KJ: Jakie to budzi uczucia w Pani?
OZ: Ja myślę, że to ogromne szczęście, szczególnie teraz, w sytuacji, kiedy mąż nie żyje, że ja ich mam. Córka daleko za granicą. Syn mieszka w innym mieście, 200 km ode mnie. Można powiedzieć, że więcej jestem z nimi niż z rodzonymi dziećmi. Niczym się nie różnią. Przyjeżdżają, opowiadają o problemach i radościach. Jest taka bliskość wielka między nami.
KJ: Możemy zatrzymać się na chwilę przy tym trudnym doświadczeniu – śmierci męża?
Jak udało się Pani to przetrwać, będąc jednocześnie rodziną zastępczą? To była nagła sytuacja?
OZ: Tak. To prawda, trudna sytuacja, ale i wtedy to dobro dzieci przeważyło, bo w chwili, kiedy mąż zmarł i na drugi dzień rano zadzwoniłam do PCPR i podjęli decyzję (taką jaką chciałam), że dzieci, które u mnie są, odchodzą ode mnie (a było ich wtedy sześcioro). Wtedy miałam bliźniaczki, które były malusieńkie (urodzone jako skrajne wcześniaki) i chociaż od razu przyjechała rodzina, która chciała je adoptować, to one miały trudności z jedzeniem i piciem. Rodzice adopcyjni przyjeżdżali co wieczór i uczyli się być z nimi. A ja zamiast przygotowywać stypę, zamiast zajmować się pogrzebem, to co wieczór karmiłam bliźniaczki. Ja w żałobie, oni przyjeżdżali i karmiłam te maluszki, bo tylko ode mnie chciały jeść, beze mnie były głodne. To dobro dzieci przeważyło nad jakimś tam bólem, żalem, rozpaczą. A potem ogromne jeszcze zaskoczenie, bo dzieci starsze miały być zabrane, a one nie chciały odchodzić. Płakały i prosiły, aby ich nie oddawać. Pamiętam, jak jeden chłopiec prosił i płakał ,,ciociu nie oddawaj mnie, nie chcę od Ciebie odchodzić. Ja chcę z Tobą być”. Jeszcze przyjechał syn z synową przyszłą i mówią ,,mamo, zostań, zostań z tymi dziećmi, będziesz miała tutaj panią do pomocy, dasz radę”. No i zostałam z dziećmi, aż odeszły do swoich rodzin.
KJ: I wtedy dopiero przyszedł czas dla siebie, na swoją żałobę, tak?
OZ: Tak. Mąż odszedł nagle…I tak można powiedzieć nie wiadomo, czy ja więcej im, czy one mi w tym okresie bardziej pomogły, że były… (zaduma).
KJ: Jak Pani o tym opowiada, to widzę ten ogrom emocji, te łzy. To takie trudne, a jednocześnie takie wzruszające. Myślę sobie, że to jest cenne, że pojawiły się w Pani życiu osoby w zasadzie obce, a tak bardzo bliskie.
OZ: Tak jest do dzisiaj.
KJ: Wzruszające.
OZ: Zawsze, kiedy byłam na spotkaniu z innymi rodzinami, to obserwowałam, porównywałam i myślałam, jak dobrze, że takie dobre dzieci się nam trafiły. Takie, które od razu tak chciały z nami być, że wszystko, co u nas było, widziały w najlepszych barwach. Zawsze opowiadali Pani pedagog, że wszystko, co u nas było, było najlepsze: dom najpiękniejszy, samochód najdroższy/najładniejszy, ciocia robi najlepsze pierogi, najlepiej jest z ciocią jeździć rowerami.
A więc zawsze wszystko było najlepiej.
KJ: Zastanawiam się, czy to tak naprawdę chodzi o cechy dzieci, czy może Pani ma jakieś predyspozycje i też to, co najlepsze z siebie dawała razem z mężem? Pani wrażliwość, wiedza, dobro. Jak Pani to robiła?
OZ: Moje dzieciństwo też nie było łatwe. Nie było taty, mama drugi związek założyła…nie było lekko. Dobrze, że była babcia i dziadek i razem mieszkaliśmy, więc tam tylko tą miłość miałam. Pamiętam ich czułość i jak mi bajki opowiadali.
KJ: Czyli to dobro, rodziny wielopokoleniowe, które kiedyś zamieszkiwały razem?
OZ: Może właśnie dlatego tak rozumiałam te dzieci, które zostały teraz bez rodziny. Nie miały ciepła tak, jak ja nie miałam. Inne powody były takie, że rodzice zajęli się sobą, a nie nami. Zeszliśmy na dalszy plan. Był natomiast alkohol, on był ważny przede wszystkim. I też brak zainteresowania dziećmi przez ten alkohol.
KJ: Tak myślę sobie, że alkohol jest bardzo często czynnikiem, który robi dużo zła
w rodzinach. Teraz taka mi się metafora pojawiła butelki z alkoholem zamienionej na butelkę z mlekiem.
OZ: Tak, na butelkę z mlekiem. Chłopcy u nas tak cudownie funkcjonowali, naprawdę nie mieliśmy z nimi żadnych kłopotów. Na początku było tak, że chłopcy bardziej lgnęli do tych, co rozrabiali w klasie. Nie szanowali na początku wszystkiego, co otrzymali od nas: ubrań, piórnik był pomazany czy jakiś tam zeszyt, czy książka. Z czasem jednak nabrali takiej, jakby to powiedzieć i nazwać, takiego poczucia wyższości i zaczęli w zupełnie innym towarzystwie się obracać, takim pozytywnym i do nich się równać.
KJ: Czyli zaczęli dokonywać innych wyborów. Takie wzorce Pani z mężem im dawała.
OZ: Wszystko, co najlepsze i szukali takiego towarzystwa, w którym właśnie też dzieci miały wszystko, co najlepsze.
KJ: Czyli taka droga otwarta w stronę pozytywnej przyszłości i taka zmiana na inne niż to, co mieli w domu?
OZ: Ważne jest wydobyć z nich to, co najpiękniejsze jest w nich. Odkryć ich mocne strony i możliwości. Każde dziecko jest piękne same w sobie. Uczyliśmy ich tego wszystkiego.
KJ: Na tym polega rola rodzica zastępczego, który właśnie pokazuje wszystko? Uczy na nowo?
OZ: Tak i jak to wszystko szanować, bo to jest ważne w życiu. Na spotkaniach w szkole np. często słyszałam, że te dzieci tak wypiękniały i że są tak podobne do nas, do mnie i męża. My widzieliśmy, jak się zmieniali. Pamiętam, jak pierwsi chłopcy, którzy przyszli do nas, byli tak chudzi, że lekarz powiedział, że mają kościec starego człowieka, bo były źle odżywiane. Skrzywione, zgarbione, koślawo stawiające nogi. A u nas wyrastali piękni sportowcy, pięknie ubrani. Ksiądz modelami ich nazywał zawsze. Bo zawsze starałam się, żeby byli pięknie ubrani, żeby byli zadbani, żeby wyróżniali się w szkole. Tak dbałam o wszystkie dzieci i dużo osób mówiło, że rozkwitają. One nawet zapach zmieniały. Przychodząc, często czuło się taki ciężki zapach, nieprzyjemny, podobny do stęchlizny, a potem te dzieci zadbane zaczynały inaczej pachnieć, pięknie. Wszyscy widzieli, że jest im dobrze, że rozkwitają i zamieniają się w takiego pięknego motyla, jak często mi malowały na obrazkach.
KJ: Pięknie Pani opowiada o dzieciach. Pamięta Pani, ile ich u Pani było?
OZ: Tak. Wszystkich razem było 30. Mam tu taki specjalny pamiętnik, w którym są zdjęcia wszystkich dzieci.
KJ: O, to bardzo ciekawe.
OZ: Wszystko po kolei tu jest zapisane, jak przychodziły do nas, kiedy przyszły, kiedy odeszły, do kogo. Mnóstwo kolorowych kwiatów, serduszek i motylków, które są jakby symbolem ich zmiany, tego jak rozwijały się u nas. Dzieci bywały różnorodne, np. była dziewczynka jedna z ogromnymi problemami emocjonalnymi. Lubiła różne intrygi, zamieszania. Nie było to łatwe dziecko do nabywania nowych wzorców, ale starała się nawet, jeśli nie do końca to czuła, to starała się, jakby tej swojej prawdziwej natury nie pokazywać, a równać do tego wszystkiego dobrego. Były też dwie dziewczynki, które trafiły do nas podczas mroźnej zimy. Jedna miała roczek, druga niespełna 3 latka. Ta malutka, to miała ręce, nogi, twarz taką aż granatową z przemarznięcia. Dziewczynki, kiedy do nas przyjechały, to po prostu nie przestawały pić słodzonej herbaty, chciały pić i pić. Piły i siusiały, nie mogły się napić tej herbaty. Ciepłej i słodkiej herbaty. Wtedy pojawiła się ta pierwsza butelka. Cudowne dzieciaki, malutka spała w środku między nami. Potem łóżeczko było, ale też w nocy często budziła się, żeby z tego łóżeczka przyjść do mnie, przytulić się i chciała spać w łóżku, tej bliskości potrzebowała. No i tak zakochaliśmy się w tych maluszkach wszyscy. Chłopcy się z nimi bawili, byli już starsi, to do nas się już tak nie przytulali, wiadomo, a do dziewczynek mogli i tak się uczyli bliskości w rodzeństwie. Mój syn ze swego kieszonkowego kupował im zabawki, jak przyjeżdżał ze szkoły i dziękował, że tyle ciepła wniosły do naszego domu. Była też jedna nadzwyczaj bliska mi dziewczynka, nazwijmy ją Ania. Była nadzwyczajna, chciałam nawet ją adoptować, ale mój mąż się nie zgadzał. Patrząc na swój wiek, z miłości do niej, ją oddałam. A kiedy przyszło mi się z nią rozstać, powstał taki wiersz:
„Przyszłaś niespodziewanie, chciana i niechciana, kochana i niekochana. Usiadłaś w mym życiu, jak w ogrodzie barwny motyl. Trzymałaś tak mocno za rękę, z ufnością patrzyłaś w oczy. Pierwsze kroki. Pierwsze słowa brzmiały, jak melodia usłyszana od nowa, najpiękniejsza melodia macierzyństwa. Bajek czytanie, nocne czuwanie wypełniły nasz czas. A jednak nas zaskoczył. To był ostatni uśmiech, którym budziłaś mnie z rana, gdy słyszałam jeszcze zaspana „mamo, wstajemy, idziemy do taty”, a potem zapach kawy, śmiechy, włosów szczotkowanie, całus w biegu na pożegnanie. Dziś masz już nowe imię, kto inny cię ściska. Musisz mi być daleka, choć nadal tak bliska”.
Mamo, tato, pojawia się w tym wierszu, dlatego, że była tak malutka, kiedy ją wzięliśmy. A jej pierwsze słowa były mama, tata i tak do nas się zwracała, do mnie i do męża. I tak już zostało
do dnia, kiedy ją oddaliśmy już nowym rodzicom.
KJ: Co według Pani, z perspektywy całości pracy, jest najtrudniejsze w rodzicielstwie zastępczym?
OZ: Najtrudniejsze jest właśnie to, oddać dziecko, które bardzo się pokochało. Powiem tak, więzi z każdym dzieckiem są inne, bo niektóre dzieci lgną bardzo, a niektóre po prostu długo zachowują dystans. Czasami nie otwierają się bardzo długo. Tak, jak każdy człowiek ma, jednego bardziej lubimy, drugiego mniej. Do jednego się przywiązujemy, zaprzyjaźniamy, chcemy z nim spędzać czas, a z drugim nam jest gorzej. Zdarza się, że nie potrafimy takiej więzi nawiązać. Tak samo było przy trzydzieściorgu dzieci, różne bywały te relacje. Jedne były bardzo mocne, drugie były trochę luźniejsze, bo akurat taka była potrzeba tych dzieci. Chociaż zawsze staraliśmy się wprowadzić takie rytuały, którymi tą więź jakby budowaliśmy.
KJ: Może Pani coś więcej na ten temat powiedzieć? Co to były za rytuały?
OZ: No, takim rytuałem było np. to, że kiedy dzieci już wieczorem zjadły kolację, wtedy wspólnie śpiewaliśmy razem, bo mąż grał na gitarze. Układał piosenki czy melodie do wierszy Brzechwy i dzieci śpiewały z nami. Wspólnie też bajki oglądaliśmy albo czytaliśmy książki. No i potem, zawsze na wieczór żegnaliśmy się czule. Więź nawiązywała się już na początku pobytu. Może niektórzy trochę wolniej, bo byli speszeni, zakłopotani czy nie wiedzieli, bo też nie mieli czegoś takiego w domu i nie potrafili tego zrobić, ale z czasem bardzo lubili i czekali na moment tej bliskości, kiedy przyjdę, przytulą się i buziaka dadzą. Do dzisiaj chłopcy, kiedy spotykamy się, to przypominają to sobie i mówią ,,ciociu, jak to było cudownie, kiedy przychodziłaś do nas i czytałaś nam książki, to były najcudowniejsze chwile”. A cioci chodziło też o to, że jak mieli trudności aaz nauką i czytaniem, to mieli zaległości z lekturami, i ja te lektury im czytałam (śmiech).
KJ: Wzruszające. To było na koniec dnia, a na początek też były rytuały?
OZ: Oczywiście, na początku dnia też. Taką jakąś zasadę mieliśmy, mój mąż mnie tego nauczył. Powiedział „posłuchaj, zróbmy tak, żeby dziecko zanim pójdzie do przedszkola czy do szkoły, poczuło, że bardzo będzie chciało do nas wrócić”. A więc staraliśmy się nie zakłócić tego poranka, cokolwiek się zdarzało, to staraliśmy się, żeby dziecko wychodząc, czuło to poczucie bezpieczeństwa, żeby szło szczęśliwe do szkoły, bez jakichkolwiek obciążeń i żeby chciało wrócić. Czasami, jak coś się zadziało, dzwoniłam do nauczycielki uprzedzając ją np. że dziecko nie ma odrobionej pracy domowej (z tego czy owego powodu). Współpraca ze szkołą była też różna. Pierwsi chłopcy mieli cudowną panią pedagog i mogłam liczyć na jej wyrozumiałość i zrozumienie. No i dzieci były z takimi, a nie innymi problemami i też często różną pozę przybierały w szkole, zachowując się inaczej niż w domu.
KJ: Przybliży nam Pani jakąś trudną sytuację?
OZ: Pamiętam taką sytuację, że dziecko, które w domu było radosne i pełne werwy, w szkole zachowywało się zupełnie inaczej. Sama go nie poznawałam i zastanawiałam się, czemu tak było, myśląc, że chyba za dobrze to się nie czuł w tej szkole. Zdarzały się też chwile rozgoryczenia, gdy np. wezwano mnie do szkoły i pani mówi „no wie Pani, muszę taką wiadomość przekazać Pani, że dziecko przychodzi i prosi o kanapkę, bo jest głodne”. I że tak jest od pół roku, a mnie dopiero teraz mówi. Gdyby mi wcześniej chociaż napisała, czy coś, to ja bym mogła z dzieckiem o tym porozmawiać. Ja nie miałam żadnego sygnału, że coś jest nie tak. To mówię, może jakąś ma potrzebę, że tak robi, a nie to, że był głodny? Pani przyznała po namyśle, że on zaprzyjaźnia się z tymi, co mu użyczają swojej kanapki. A więc stała za tym zachowaniem jakaś potrzeba, w szkole niezauważona. A mnie było przykro słuchać, że jakbym to ja była winna temu i była złym opiekunem. A dziecko po prostu szukało przyjaciela, udając biednego, myśląc, że jak on będzie taki biedny, nieszczęśliwy, nie ma co jeść i nie ma co pić, no to ktoś tam go przygarnie i coś dobrego dostanie, albo pani go zauważy. Czyli takie proszenie o tę uwagę jeszcze dalej, niezależnie od tego co otrzymywał… ciągły głód, brak. Ale w większości współpraca ze szkołą była dobra.
KJ: Jakieś przesłanie na koniec dla tych, którzy myślą o założeniu rodziny zastępczej?
OZ: Tak. O jednej jeszcze ważnej rzeczy chciałam tutaj powiedzieć, dla osób zamierzających zostać rodziną zastępczą. Bardzo ważne jest, aby starać się nawiązać z każdym dzieckiem dobrą relację. Jak to zrobić? Po prostu trzeba temu dziecku pokazywać zawsze, od pierwszej chwili, że jest u nas bardzo ważne i bezpieczne. Słuchać, zadawać pytania, patrzeć, co dziecko lubi czego nie lubi.
KJ: Uwidaczniać je…
OZ: Tak, pokazujemy, że jest ważne dla nas. Żeby dziecko czuło, że ono jest najważniejsze, że ma naszą uwagę. W wielu przypadkach to się sprawdziło. A zwłaszcza u takich dzieci, które mają niepokój w sobie. Jeśli są zamknięte w sobie i ciężko dotrzeć do nich, to my musimy to dziecko jakby „kupić”.
KJ: A co jest tą walutą?
OZ: Życzliwość, uwaga. Wtedy jest szansa, że nam zaufają.
KJ: Czyli zaufanie jest tą walutą…
OZ: Tak, ważne jest, żeby pokazać dziecku mocne strony, na tym potem będzie bazować. Każde dziecko trzeba odkryć tak samo, jak my odkrywamy siebie. Ale żeby je odkryć to trzeba z nim być, dać mu swój czas i tylko dzięki temu możemy zbudować z nim relację. Bo jak nie damy mu czasu, prosimy, żeby poszło, zajęło się sobą, że ma tyle zabawek, tyle książek i ma swój piękny pokój, to nie zbudujemy relacji, nie będzie jej.
KJ: Relację buduje się razem, w byciu ze sobą, w drobnych gestach, w spojrzeniach,
w czynności, w dostępności, bo przecież nie zawsze jesteśmy razem bezpośrednio, ale jeżeli dziecko wie, że jesteś, że może zadzwonić, przyjść…
OZ: Tak, jak teraz, tak mam od dzieci, które odeszły.
KJ: Jest Pani dostępna dla nich?
OZ: Tak i to jest to, jest kontynuacja, nie muszą korzystać, ale mogą.
KJ: To pięknie, że Pani chce i one chcą. Czyli teraz można powiedzieć o zrównoważeniu,
o dojściu do harmonii?
OZ: Tak, zdecydowanie. A dla mnie teraz przyszedł mój czas, dla mnie, zakochałam się.
Wywiad powstał w ramach zadnia nr 1 „Promocja rodzicielstwa zastępczego” projektu „Piecza zastępcza w Powiecie Olsztyńskim. PROFESJA Z MISJĄ” na lata 2024 -2028, współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego Plus w ramach programu Fundusze Europejskie dla Warmii i Mazur 2021 – 2027.
#FunduszeEU, #FunduszeEuropejskie